#popolsku: Paul D. Brazill. Historie kryminalne Anglika z Bydgoszczy
In 2017, I was kindly interviewed by Adam Pakieła. It’s in Polish and here it is!
Bohaterowie moich kryminałów to ludzie, którzy idąc prostą drogą potrafią wpaść do wielkiej dziury. Bum! To tak jak z tymi kowadłami spadającymi bez ostrzeżenia na bohaterów kreskówek - mówi Paul D. Brazill, angielski autor kryminałów i nauczyciel języka z Bydgoszczy.
Adam Pakieła: Brytyjczyk, autor kryminałów, nauczyciel angielskiego. Od 10 lat mieszkający sobie w Bydgoszczy, gdzieś na Osiedlu Leśnym. Zaskakujące.
Paul D. Brazill: – Bardzo dużo ludzi mnie pyta, dlaczego wybrałem Bydgoszcz. Szczególnie Polacy. Długa historia. Pochodzę z północno-wschodniej Anglii, z niewielkiego miasta Hartlepool. W latach 90. przeprowadziłem się do Londynu. Przez jakieś 10 lat udzielałem porad mieszkaniowych i byłem pracownikiem społecznym. W pewnym momencie postanowiłem spróbować czegoś nowego. Odłożyłem trochę grosza i zrobiłem sobie półroczną przerwę. W tym czasie ukończyłem kurs TEFL (nauczanie języka angielskiego jako języka obcego) w Madrycie. Pomyślałem, że jeśli mam uczyć angielskiego za granicą, to fajnie byłoby udać się do jakiegoś ciekawego kraju. Gdyby mi się nie spodobało, zawsze mogłem wrócić do Londynu, gdzie czekano na mnie w pracy. Sporo ryzykowałem – kurs swoje kosztował, a nie wiedziałem, czy przyniesie jakiekolwiek efekty.
Ryzyko się opłaciło?
– Zacząłem szukać pracy jako nauczyciel. Najlepszą ofertę dostałem z Bratysławy, ale uznałem, że jest zbyt dobra, by jej zaufać. Kolejna propozycja przyszła ze Skierniewic – miejsca, o którym nigdy nie słyszałem. Tym razem postanowiłem jechać. Było to zanim Polska dołączyła do UE, potrzebowałem więc pozwolenia na pracę i wizy... Spędziłem rok w Skierniewicach w szkole językowej, kolejny w Zielonej Górze. Potem chciałem trochę pobyć w większym mieście, więc przeprowadziłem się na pięć lat do Warszawy. Robiłem najróżniejsze rzeczy: uczyłem małe dzieci, wykładałem język biznesowy. Właściciel mieszkania, które wynajmowałem w centrum Warszawy, podniósł w pewnym momencie dwukrotnie czynsz. To był moment, kiedy na rynku nieruchomości panował boom. Nie miałem gdzie się podziać. I nagle dostałem ofertę pracy ze szkoły językowej w Bydgoszczy. Potrzebowali kogoś od zaraz. Długo się nie zastanawiałem. Potem poznałem tu dziewczynę i pomyślałem: OK, zostanę w Bydgoszczy, dlaczego nie?
Wiedział pan cokolwiek o mieście?
– Przed przyjazdem wypytywałem znajomych w Warszawie, ich wiedza była koszmarnie uboga i często po prostu błędna. Mówili, że Bydgoszcz to mała wioska, że nie ma tam dworca kolejowego... Wyrobili sobie okropną opinię. Mówiłem, że nie może być tak źle, że w Bydgoszczy jest nawet lotnisko – nie chcieli mi wierzyć. Te stereotypy to jeden z głównych problemów Bydgoszczy. Przyjechałem tu i okazało się, że jest tu wszystko, czego trzeba. To spokojne, cywilizowane miasto, ani za duże, ani za małe. W sam raz do życia. Spodobało mi się tutaj.
Na tyle, żeby zostać.
– I założyć tu rodzinę. Mam czteroletniego syna, partnerka jest Polką, pochodzi z Bydgoszczy, z Osiedla Leśnego. Ze względu na dziecko nie przeniósłbym się nigdzie indziej. Bydgoszcz nie jest może w awangardzie postępu jak np. Barcelona, ale to wspaniałe miasto dla małych dzieci, dla rodzin. Bardzo czyste, jest gdzie pójść – syn ma teraz wolne od przedszkola, chodzimy do parku Kochanowskiego, uwielbia muzyczny plac zabaw. Lubimy też Myślęcinek. W Bydgoszczy można spędzać czas na rozmaite sposoby, nie wydając przy tym dużo pieniędzy. Powiem coś w tajemnicy – zanim przyjechałem do Bydgoszczy, nigdy wcześniej nie byłem w operze. Raz widziałem Pavarottiego występującego w parku. Tylko dlatego, że śpiewał za darmo. A teraz odwiedzam operę regularnie. Również z moim synem, bo są przecież spektakle dla dzieci – „Magiczne zabawki” wywarły na nim tak wielkie wrażenie, że widzieliśmy je już dwa razy; syn za każdym razem coraz więcej rozumie. Bydgoszcz ma świetną operę. Uwielbiam też Wyspę Młyńską, teraz często chodzimy tam z synem. Znajdzie się tam coś dla każdego: są lody, piwo, bary, a nawet dobry dostęp do internetu, co jest ważne (śmiech). W zeszły weekend byłem na punkowych koncertach w Myślęcinku.
– Tam też zabrałem swojego syna, mógł sobie do woli poskakać. Bardzo lubię wakepark w Myślęcinku. Bydgoszcz jest bardzo ładna, latem panuje świetna atmosfera, tyle się dzieje, są koncerty na żywo przy rzece. I jest bezpiecznie. Nie czułbym się tak pewnie w angielskim mieście o podobnej wielkości, szczególnie w piątkowy wieczór. Nie zabierałbym tak często syna do centrum. Polska generalnie jest bardzo bezpiecznym krajem, statystycznie jednym z najbezpieczniejszych w Europie. Gdy jestem z małym dzieckiem, ludzie dookoła bardzo dobrze się zachowują.
Mieszka pan na Osiedlu Leśnym.
– To bardzo cicha i spokojna okolica, dlatego ją lubię. Mamy blisko do lasu i do parku, tylko 20 minut spaceru dzieli nas od centrum. Być może nie jest to najbardziej ekscytujące miejsce na świecie... Kiedy się tam wprowadziłem, miałem wrażenie, że będę najmłodszym mieszkańcem osiedla (śmiech), sporo tam osób starszych, emerytowanych wojskowych. Ale to fajnie. 11 listopada czy Lelewela to piękne uliczki. No i jest stadion Zawiszy. Śmieję się, że mój syn musi w przyszłości zostać kibicem Zawiszy, skoro mieszka tak blisko stadionu.
Pobyt w Bydgoszczy miał być tymczasowy?
– Tak, przyjechałem w 2007 roku, miałem zostać trzy miesiące, ale zaproponowano mi stałą umowę. Potem zacząłem prowadzić własną działalność. Teraz moim głównym zajęciem jest nauka angielskiego. Uczę głównie dorosłych, prowadzę też zajęcia dla firm takich jak Skanska, Neupack czy Uniliver. No i piszę kryminały.
W świecie literackim jest pan rozpoznawalny jako autor specyficznego gatunku. Przygoda z literaturą zaczęła się jeszcze w Anglii?
– Dochodziłem do tego okrężną drogą. Kiedy mieszkałem w Londynie, poszedłem na kurs scenopisarstwa w London School of Business. Napisałem jeden scenariusz, wysłałem go do paru osób... Lubiłem pisać krótkie historie, ale scenopisarstwo wymagało zbyt wiele zachodu. To jest poważny biznes: trzeba kontaktować się z agentami, managerami, prowadzić negocjacje. Ja nie miałem do tego głowy. Nowy świat odkryłem, kiedy wprowadziłem się do dziewczyny na Osiedle Leśne. Po raz pierwszy w życiu miałem stały dostęp do internetu. Wcześniej stałe łącze w mieszkaniach było rzadkością, trzeba było korzystać z kafejek internetowych. Odkryłem kilka stron poświęconych pisaniu krótkich opowieści, znalazłem miejsce, w którym mogłem je publikować. Trafiłem na przykład na stronę, na której trzeba było tworzyć mikrohistorie, które dawało się zamknąć w sześciu zdaniach. Spróbowałem. W sieci poznałem wielu ciekawych ludzi, wyrabiałem kontakty. Pisałem coraz dłuższe teksty. I jakoś wszystko się rozwinęło. Internet daje wiele możliwości.
Środowisko pisarzy dobrze pana przyjęło?
– Pisarze kryminałów są bardzo mili, wspierają się nawzajem. Zachęcany dobrymi recenzjami pisałem coraz więcej i więcej. Pewnego razu ktoś powiedział, że powinienem napisać książkę. Pierwszą większą rzeczą, jaka powstała, był zbiór trzynastu opowiadań w formie e-booka, „Thirteen Shots of Noir”. Później współpracowałem m.in. z włoskim wydawcą, dla którego pisałem „erotyczny noir”. Miałem sporo szczęścia, rzadko ktoś mi odmawiał. Kilka razy znalazłem się w „The Mammoth Book of Best British Crime”, zbiorze krótkich opowiadań kryminalnych przygotowywanym przez Maxima Jakubowskiego. Mimo wszystko nie miałem ciśnienia na karierę, na zarabianie wielkiej kasy na pisaniu. Gdy pisanie staje się pełnoprawnym zawodem, traci się całą swobodę. Wolę robić to dla przyjemności. Fajnie jest usłyszeć, że komuś podoba się to, co robisz. Pisanie traktuję jako dobrą zabawę.
Na czym polega specyfika pana kryminałów?
– Nazywamy to noirem, czarnym kryminałem, ale czasem mówię, że dla mnie to bardziej czarna komedia, trochę w stylu filmów Guya Ritchiego czy wczesnych obrazów Braci Coen. Lubię slapstickowe komedie; historie, w których bohaterowie myślą, że są sprytni, choć tak naprawdę nie są. Kryminały są ostatnio szalenie popularne. Jednak jeśli ktoś oczekuje, że kupi moją książkę i przeczyta poważną historię utrzymaną w modnym ostatnio „skandynawskim” klimacie, może się poczuć zawiedziony, bo nie znajdzie tego, czego szuka. Lubię humor i jaśniejsze tonacje. Fakt, moje opowiadania bywają mroczne i brutalne, ale nawet jeśli na pierwszy rzut oka coś nie jest zabawne, to gdzieś w głębszych warstwach ukryty jest humorystyczny aspekt. Pojawia się przemoc, ale zawsze poza kadrem, w kulminacyjnych momentach narrator wycofuje „kamerę”.
A czym zatem jest powieść noir?
– Ktoś mnie kiedyś zapytał, jaka jest różnica między powieścią noir a powieścią kryminalną. W powieści kryminalnej chodzi o porządkowanie chaosu. Bez względu na to, jak bardzo komplikuje się fabuła, przychodzi policjant czy detektyw i rozwiązuje problem, sytuacja wraca do normy. W przypadku nurtu noir jest odwrotnie: w uporządkowany świat przedstawiony wprowadza się chaos, a postaciom wydaje się, że są mądrzejsze niż w rzeczywistości.
Przykładowo?
– Możemy mieć na przykład księgowego, który wpada na pomysł, żeby oszukać swojego szefa i okraść go z pieniędzy. Robi tak, bo myśli, że szef to głupek i nic nie zauważy. A tymczasem przełożony o wszystkim wie i w dodatku pracuje dla mafii, a cała historia kończy się dla księgowego bardzo źle. W mojej twórczości często powołuję do życia sytuacje, w których wszystko idzie nie tak. Jeśli pojawiają się jacyś bohaterowie, to tacy, którzy idąc prostą drogą potrafią wpaść do wielkiej dziury. Rozumie pan? Bum! To tak jak z tymi kowadłami spadającymi bez ostrzeżenia na bohaterów popularnych kreskówek.
Czytałem krótkie opowiadanie, które przetłumaczono na język polski, „CYK”. Byłem zszokowany tym, co mąż zrobił z ciałem zamordowanej żony. Rzucił je świniom na pożarcie.
– Postąpił okropnie, bez wątpienia... Ale historia jest zabawna, prawda? (śmiech). Wszystko sprowadza się do nastroju. Przytoczona przez pana scena jest paskudna, ale moim głównym celem było rozładowanie napięcia humorem. I nadanie tekstowi pewnego rytmu. Ktoś w Anglii nawet podłożył pod tę historię muzykę. Ona naprawdę nie jest aż tak mocna... Autorzy nordyckiego noiru potrafią poświęcić półtorej strony na torturowanie bohaterów, wszystko traktują bardzo serio. I dobrze, mają do tego prawo, ale ja nie chcę iść tą drogą. „Cold London Blues” zaczyna się bardzo poważnie i brutalnie, ale gdy czytelnicy docierają do strony trzeciej, zaczynają się uśmiechać, by pod koniec historii wprost płakać ze śmiechu.
Czyli jednak komedia.
– Slapstickowa. Takie są reguły gatunku: ktoś się przewraca i rozwala sobie głowę. „Tom i Jerry”, animacja dla dzieci, jest pełna przemocy. Oglądam ją czasem z synem i zupełnie mi się nie podoba. Jest zbyt brutalna dla małych dzieci.
Podobny przypadek to „Wiluś E. Kojot i Struś Pędziwiatr”. Również pełna okrutnych zagrań. Postaci są animowane, zmyślone, ale gdyby podstawić pod nie prawdziwe zwierzęta czy ludzi i poddać je tym samym sytuacjom... Ciarki na plecach.
– Aaa, tak, ma pan rację, czysta przemoc! Co ciekawe, współczesne bajki są mniej brutalne niż te sprzed lat. Gdy patrzę na rzeczy, które kiedyś mi się podobały, sam się sobie dziwię, są zbyt brutalne!
Czy akcja którejś z pańskich książek toczy się w Polsce?
– Zdarzenia w „Too Many Crooks” rozgrywają się w Polsce i Anglii, skaczę tam między lokacjami. Na okładce widnieją dwie flagi. Historia jest zupełnie niepoważna, zabawna. Mamy polskie postaci i dwa wątki, które się przeplatają. Z jednej strony para kryminalistów próbuje zdobyć pierścień „Trupiej czaszki” („Totenkopfring”), jeden z pamiątkowych sygnetów SS, które Himmler rozdawał zasłużonym nazistom. Istnieją teorie, że wiążą się z nimi tajemnicze moce. Bohaterowie są w Anglii i chcą ich dla siebie. Z drugiej strony mamy kobietę, która jest doktorem w Warszawie i znajduje nieprzytomnego mężczyznę w śniegowej zaspie. Wykorzystuję tu trochę klisze ze skandynawskich kryminałów. Facet ma amnezję, nie wie kim jest, a wypadki przybierają szalony i nieprawdopodobny obrót (śmiech).
Polska w jakiś sposób wpłynęła na sposób, w jaki pan pisze?
– Myślę, że gdybym został w Anglii, nie pisałbym tak, jak piszę. Może w ogóle nie zostałbym pisarzem? Potrzeba dystansu, żeby coś dobrze dostrzec. Ciągle powtarzam, że kreuję fikcję z elementem absurdu. Absurd również lepiej widać z daleka. Wydaje mi się, że teraz lepiej mi się pisze o Anglii. Gdybym był tam, na miejscu, nie dostrzegałbym wielu rzeczy, byłbym niczym złota rybka, która nie zauważa akwarium. A Polska pojawia się w mojej twórczości coraz częściej i na różne sposoby. Częściowo dlatego, że Polska wciąż jest dla mnie olśniewająca, egzotyczna. Chcę też stawiać moich bohaterów w miejscach, w których nie czują się komfortowo, gdzie nie czują się jak u siebie, bo prowadzi to do dobrych historii. Wymagam od postaci, aby robiły głupie rzeczy, a tak się często dzieje, kiedy przebywamy w nieznanym nam kraju. Dlatego coraz lepiej im w Polsce.
Stoi pan za powstaniem witryny internetowej „Polski Noir”, która ma przybliżać Polakom twórczość tego typu.
– Wszystko zaczęło się około pięciu lat temu, kiedy pojechałem na konferencję do Gdańska. Poznałem tam polską tłumaczkę, Martę Crickmar. Postanowiliśmy działać razem. Znam wielu autorów, którzy piszą krótkie historie, ale nie są na tyle rozpoznawalni, żeby wzięły ich pod skrzydła wielkie wydawnictwa. Ja podsyłam Marcie teksty, a ona oraz jej studenci je tłumaczą. To często bardzo trudne zadanie, bo pełno tam idiomów, humoru i gry słownej. Gotowe tłumaczenia lądują na stronie, może czasami ktoś je przeczyta.
Jedną z okładek pana książek zaprojektował bydgoszczanin.
– Marcin Drzewiecki odpowiada za grafikę na okładce „Guns of Brixton”. W Polsce mieszka wielu utalentowanych ludzi. Marcin to znakomity ilustrator, tworzy animacje, komiksy... Był moim znajomym, więc zgodził się mi pomóc. Poznaliśmy się w klubie Mózg. To bardzo ważny punkt na kulturalnej mapie Bydgoszczy. I wciąż trwa, od tylu lat! Skoro już o tym mowa... Lubię też PRL przy Starym Rynku, to prawdziwy pub. Jak na prawdziwego Anglika przystało, zupełnie nie potrafię tańczyć, kluby nie są dla mnie. Gdy spotykam się z przyjaciółmi, którzy przylatują do mnie z Anglii, zawsze siadamy w ogródku przed Amsterdamem.
Ma pan też pewne związki ze światem muzyki.
– Tak, gdy byłem młody, w Anglii, w latach 80., grałem na gitarze basowej w paru zespołach. Graliśmy post-punk. Byliśmy bardzo beztroscy. Najważniejsze było wybranie nazwy. Czasami zakładaliśmy zespół, który rozpadał się, zanim cokolwiek zrobiliśmy (śmiech).
– Niebywały zbieg okoliczności, prawda? Krąg się zacieśnia (śmiech). Janick, gdy jeszcze mieszkał w Hartlepool, grał w innym, miejscowym zespole, nazywali się White Spirit. Od dzieciństwa znam się z jego kuzynką – Carol. Spotkałem ją kiedyś, gdy odwiedzałem rodzinę w Anglii – na wiadomość, że mieszkam w Bydgoszczy, odpowiedziała z niedowierzaniem: „Naprawdę? Przecież to rewiry Janicka” (śmiech). Znam Janicka z widzenia, bywaliśmy w tych samych pubach. Mój brat jest muzykiem, miał z Gersem styczność, znali się przez pewien moment całkiem dobrze. To bardzo dobry człowiek, spokojny i cichy. Z pewnością nie jest rockandrollowym zwierzem. Dość często wraca do Hartlepool.
Gitarzysta Iron Maiden spędzał wakacje pod Bydgoszczą
A pan często odwiedza rodzinne kąty?
– Nie tak często, jak bym sobie tego życzył. Ostatni raz na moje pięćdziesiąte urodziny, czyli pięć lat temu. Byliśmy tam parę razy, ale odkąd narodził się syn, trochę mniej chętnie udajemy się w dalekie podróże. Na szczęście jest internet, za jego pośrednictwem mogę utrzymywać regularny kontakt z rodziną.
Czyli nie chce pan uciekać z Bydgoszczy?
– Ktoś mnie niedawno zapytał, czy planuję się stąd wyprowadzić. Nie mam takich planów. Czasem nawet nie mam ochoty ruszać się poza Osiedle Leśne. Chodzę sobie na zakupy do Mili czy Biedronki i to jest moja przygoda (śmiech).